Zasada  wzajemności                                                     

Nice guys always finish last. Uprzejmi zawsze finiszują ostatni.  To popularne w świecie anglosaskim powiedzenie stosowane jest głównie w odniesieniu do sportu, choć często odnoszone bywa i do innych sfer życia codziennego. Zdawać się może nieco osobliwe, że wywodzi się ono z tego samego kręgu kulturowego, w którym przyjęto niegdyś zasadę fair play. Cóż, i tak, i nie. Na dobrą sprawę oba te - jakże diametralnie różne - punkty widzenia łączy bowiem jedynie język angielski, w którym po raz pierwszy je sformułowano. Nieco cyniczny aforyzm, który pozwoliłem sobie zacytować na początku tego tekstu, jest dość świeżej daty i narodził się na kontynencie amerykańskim w latach trzydziestych naszego stulecia. Miał go podobno po raz pierwszy użyć jakiś trener baseballu, próbując wpoić swym podopiecznym ducha bezwzględnej rywalizacji godnej dwudziestowiecznych herosów, a wyplenić jałowe przesądy rozpełzające się po świecie z mglistego Albionu, z jego zamiłowaniem do archaicznych reguł rządzących światem polo i krykieta.

Ta na wskroś przesiąknięta duchem pragmatyzmu sentencja rzeczywiście okazała się bardziej zgodna z duchem czasu. Natomiast ową szlachetną zasadę czystych zmagań, będącą bez wątpienia reliktem czasów feudalnych, w czasach nowożytnych zaczęto propagować jeszcze w wiktoriańskiej Anglii. Renesans popularności zapewnił jej zaś baron Pierre de Coubertin. Tu maleńka dygresja, chyba nie od rzeczy. Ot, stłumiony chichot historii: jak wynika z odnalezionych niedawno rękopisów barona, postanowił on wskrzesić idee olimpizmu nie po to (jak się utrzymuje), by służyły sprawie pokoju, ale powodowany chęcią doskonalenia tężyzny fizycznej... w armii. Wszystkie te sportowe igraszki miały służyć po prostu osiągnięciu większej sprawności w rzemiośle wojennym, czyli doskonaleniu sztuki zabijania. Na temat wzniosłych intencji barona napisano już jednak setki i tysiące tomów, a poza tym współczesny olimpizm to doprawdy lukratywny interes, toteż nawet bezsporne ustalenia historyków ustąpić muszą powielanym bez wytchnienia stereotypom, które zresztą chętnie przyjmujemy za dobrą monetę, bo dzięki nim możemy czuć się lepsi i doszukiwać się jakiegoś nadrzędnego sensu w tym, że jakiś czarnoskóry atleta prześcignął innego, bliźniaczo doń podobnego atletę o dwanaście setnych sekundy. Ech, te złudzenia...

Wróćmy jednak do zasady fair play. W końcu dosyć długo była ona skrupulatnie przestrzegana, a poważniejsze od niej odstępstwa groziły środowiskowym ostracyzmem. Jednak nie tylko ten czynnik decydował o powszechnej akceptacji dla pewnych niepisanych kodeksów i norm postępowania. Znacznie bardziej istotną przesłanką było tu poczucie zdrowego rozsądku i odrobina wyobraźni. Tak, tak, nie jakieś tam pięknoduchostwo i idealistyczne bujanie w obłokach, ale racjonalizm i właściwe pojmowanie własnych interesów. Nie trzeba bowiem wcale tytanicznego intelektu, by uświadomić sobie, że sukces osiągnięty niezbyt etycznymi metodami może wprawdzie mieć wprawdzie ten sam smak, co zwycięstwo w rycerskiej walce, jednak jeśli łamanie przyjętych reguł staje się powszechne, wcześniej czy później można paść ofiarą rywali jeszcze bardziej zdeterminowanych i bezwzględnych. Nie bez znaczenia był też fakt, że w przypadku zdemaskowania i odkrycia ich niecnych praktyk, amatorów "łatwych" zwycięstw traktowano z nieskrywaną pogardą.

Od reguły nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe zdarzały się wprawdzie odstępstwa, ale generalnie rzecz biorąc była ona jedną z niekwestionowanych zasad odnoszących się do całego życia społecznego. Piszę to w czasie przeszłym, bowiem nie trzeba nadzwyczajnego zmysłu obserwacji, by dostrzec jak na naszych oczach owa niepisana norma ulega postępującej atrofii, karleje i obumiera. Wielce to osobliwe, bowiem nasz gatunek swoją supremację na tej niewielkiej planecie zawdzięcza w niemałym stopniu właśnie umiejętności zbiorowego działania dla wspólnego dobra (czy też we wspólnym interesie). Całe zastępy antropologów utrzymywały, że właśnie ta cecha ma nas szczególnie wyróżniać spośród wszystkich innych gatunków - podobnie jak zdolność abstrakcyjnego myślenia, umiejętność przewidywania przyszłości i przekazywania następnym generacjom nabytych umiejętności. Nazywajmy to sobie kulturą, historią, tradycją, istotą człowieczeństwa, czy jak tam się komu podoba, ale to właśnie te czynniki sprawiły ponoć, iż homo erectus (czyli człowiek wyprostowany, dodajmy dla tych, którym nie chciało się uczyć łaciny, przeto mogliby poprzestać na mylnych zgoła skojarzeniach) opuścił przytulne wnętrza jaskiń i jął czynić ziemię sobie poddaną. Czy podobne zapatrywania są jednak uzasadnione? Co do mnie, jestem przeświadczony, że nadtośmy próżni i pyszni.

Jeszcze bardziej utwierdziły mnie w tym przekonaniu znakomite książki Richarda Dawkinsa. Autor, profesor biologii na Uniwersytecie Oxfordzkim, znany jest w Polsce także z tłumaczonych na dziesiątki języków książek: Rzeka genów, Ślepy zegarmistrz i Samolubny gen. Ukazują one liczne aspekty ewolucji zupełnie inaczej niż czynił to wielki rodak Dawkinsa, Karol Darwin. Od czasu, gdy przed laty skwapliwie przewracałem kartki Nagiej małpy Desmonda Morrisa, Samolubny gen to najciekawsza praca tego rodzaju jaką dane mi było pochłonąć. Więcej, pozwoliła mi ona lepiej pojąć naturę człowieka, niż dziesiątki filozoficznych traktatów i dzieła klasyków. Po tej skromnej rekomendacji powróćmy ab ovo, to znaczy do niezwykle ważnego pytania czy altruizm jest już historycznym przeżytkiem.

Przede wszystkim warto może sobie uzmysłowić, że przejawy altruizmu, daleko pozostawiające w tyle to, co przyjęliśmy tym słowem określać, można zaobserwować także w świecie zwierząt i to nie tylko tych ewolucyjnie najbardziej nam bliskich. Owady zaś dystansują nas tutaj bez reszty. Cóż, niegdyś próbowano kwitować to wyjaśnieniem, że prawo zachowania gatunku bywa silniejsze niż instynkt samozachowawczy. Prawo to jednak miało obowiązywać właśnie w obrębie gatunku. Tymczasem Dawkins przytacza dziesiątki przykładów współpracy międzygatunkowej, nieporównanie bardziej złożonej niż ta odbywająca się w myśl zasady: "ty mnie drapiesz po plecach, ja podrapię ciebie". Wzajemne iskanie się w stadzie pawianów nie jest przecież jakimś ewenementem. A pamiętajmy, że atawistyczne praktyki obserwowane w stadach homo sapiens stały się wręcz fundamentem nowoczesnej psychologii. Zresztą, obylibyśmy się pewnie i bez jej ustaleń, dochodząc do podobnych wniosków drogą zwykłej obserwacji. Alboż to mało pawianów czochrających się wzajem zawzięcie można spotkać w świecie wielkiego biznesu czy wielkiej polityki? Wbrew potocznym wyobrazeniom status samca i samicy alfa osiąga się bowiem nie tyle w bezpardonowej walce, ile poprzez sieć zmyślnie budowanych aliansów i wyświadczanie przysług innym osobnikom, nie tylko tym znajdującym się wyżej w hierarchii.

Najbardziej intrygujący wydaje się fakt, że zwierzęta, podobnie jak ludzie, potrafią kłamać, oszukiwać, zwodzić, stosować przemyślne fortele i podstępy. I dotyczy to organizmów, które przywykliśmy uważać za prymitywne. Ot, na przykład pająki. Stare osobniki okazują się tak dalece leniwe, że potrafią podpiąć się jedną nitką do misternie utkanej przez młodszego rywala sieci, a gdy ten, utrudzony pracą, spieszy do ofiary, wypoczęty konkurent okazuje się szybszy. Młodziak zwykle głupieje i daje za wygraną, nie podejmując już walki o zdobycz.

Bardzo ciekawy przykład innych animalnych matactw, przytacza dwójka zasłużonych badaczy, Trivers i Hare. Otóż w głębi oceanów żyje sobie co najmniej pół setki gatunków małych ryb i krewetek, które wyspecjalizowały się w czyszczeniu z pasożytów powierzchni ciała znacznie większych okazów. Jest to wręcz poglądowy przykład wzorowej symbiozy. Duże ryby pozwalają "czyścicielom" na operowanie nawet w głębi swej paszczy i nigdy ich nie połykają. Rybki-kosmetyczki wyróżniają się specyficznymi prążkowanymi wzorami i charakterystycznym układem choreograficznym, który demonstrują podpływając do swego "klienta". Ten zaś zamiast przystąpić do konsumpcji, na widok ławicy "czyścicieli" popada w stan błogiego odrętwienia. Niestety, zdarza się, że wychodzi na tym nieszczególnie. Dlaczego? Otóż dlatego, że zupełnie inne, nader drapieżne rybki, celowo upodobniły się w procesie ewolucji do owych prążkowanych tancerzy, co pozwala im bezpiecznie podpłynąć w pobliże dużej ryby. A gdy ta niebacznie popada w głupawy błogostan - chaps! - odgryzają jej kawałek płetwy albo skrzela i oddalają się spiesznie. Horror, nieprawdaż?

Jednak w rafie koralowej, jak to w rafie koralowej, każdy skutek ma swoją przyczynę, a każda akcja wywołuje reakcję. I gdy już skłonni bylibyśmy się założyć, że nabierane olbrzymy zaczną jednak pałaszować pięknie ubarwioną drobnicę bez względu na jej rzeczywiste zamiary (oszustów nie sposób odróżnić, tak dokładna to mistyfikacja), okazuje się, że stosunki między "cyrulikami" a ich klientami - po pewnej serii nieprzyjemnych incydentów - pozostają przyjacielskie i stabilne. Jak to możliwe? Po prostu prążkowani usługodawcy zmieniają tryb życia i przyzwyczajenia, wyznaczając sobie własne terytoria (intruzi, choć podobni, są bezwzględnie odpędzani). Tutaj duże ryby mogą mieć pewność, że nic im nie grozi, toteż same szukają czyścicieli - stała lokalizacja udaremnia oszustwa.

Także wśród ptaków można obserwować podobne zjawiska. Potrafią one usuwać sobie wzajemnie kleszcze przenoszące groźne choroby, a lokujące się często poza zasięgiem danego osobnika (np. na czubku głowy). Niestety, także i tutaj pojawia się liczna kategoria oszustów - tym razem w obrębie tego samego gatunku. Niektóre osobniki chętnie korzystają z usług innych, same natomiast odmawiają rewanżu, oszczędzając swój cenny czas i energię. Zdaje się im przyświecać hasło: "śmierć frajerom". I rzeczywiście: strategia oszusta okazuje się skuteczniejsza. Same zyski - bez kosztów. Tak, ale na krótką metę. Warunkiem powodzenia jest dostateczna ilość frajerów. Gdy rozkład obu kategorii osobników w populacji jest zrównoważony, "zarobek" oszusta wciąż jest wyższy. Ale gdy liczba frajerów spadnie do około dziesięciu procent, na skutek infekcji zaczynają ginąć masowo także oszuści. Całemu gatunkowi grozi wyginięcie. I nastąpiłoby ono niechybnie, gdyby nie pojawienie się trzeciej strategii, tak zwanej strategii pamiętliwego. Pamiętliwi wyświadczają przysługi wszystkim osobnikom nieznanym oraz tym, od których zaznali podobnych uprzejmości. Oszukane - zachowują urazę i odmawiają kategorycznie jakichkolwiek przysług zidentyfikowanym naciągaczom. Taka postawa drastycznie zmniejsza liczbę tych ostatnich, natomiast pozwala ocaleć większej liczbie "frajerów", bez których - jak się okazuje - cała populacja skazana jest na zagladę.

Pisze Dawkins: Wiele z charakterystycznych dla ludzkiej psychiki uczuć - jak zawiść, poczucie winy, wdzięczność, współczucie, itd. - zostało ukształtowanych przez dobór naturalny po to, by udoskonalić nasze umiejętności oszukiwania, wykrywania oszustw i unikania posądzeń o oszustwo. Szczególnie interesujący są wyrafinowani oszuści, którzy pozornie odwzajemniają się, ale którzy konsekwentnie dają w rewanżu mniej, niż otrzymują.

Przytoczone powyżej przykłady muszą skłaniać do refleksji nad swego rodzaju amnezją wsteczną, jaka w ostatnich latach dotknęła nasze społeczeństwo. Głoszenie, iż w polityce i interesach (a ostatnimi czasy dotyczy to także sfery obyczajowej) nie ma miejsca na moralność i jakąkolwiek bezinteresowność - stwarza poważne zagrożenie dla wszystkich bez wyjątku, także dla tych, którzy stosując strategię "spryciarza" póki co osiągają doraźne korzyści. Tak naprawdę to oni zachowują się krótkowzrocznie i irracjonalnie, pokpiwając sobie z wszelkich wartości i za nic mając zasady. Bezwzględnym egoistą opłaca się bowiem być tylko wówczas, jeśli dostatecznie wielu innych kieruje się pobudkami - choćby umiarkowanie - altruistycznymi. Później nieubłaganie nadchodzi katastrofa, nieunikniona w społecznościach, w których liczba egoistów staje się przeważająca. Ile jeszcze czasu musi upłynąć byśmy to zrozumieli?