Śmierć komiwojażerom




Motto 1:

świątynię wolności
zamieniono na pchli targ
senat obraduje nad tym
jak nie być senatem
poza tym jak zwykle
handel i kopulacja

(fragment wiersza Zbigniewa Herberta "Pan Cogito o postawie wyprostowanej")

Motto 2:

Fast food. Fast cars. Fast death. Faster, faster, fools.

Jak wiadomo, od dawna mamy ujemny bilans w handlu zagranicznym. Przewaga importu nad eksportem jest coraz bardziej wyraźna. Pośród dziesiątków towarów i usług dotyczy to także proroctw i przepowiedni, które ostatnimi czasy sprowadzamy w ilościach doprawdy hurtowych. Rzecz znamienna, nie wywodzą się już one z kręgu kultury śródziemnomorskiej, ale anglosaskiej, czy - jak chcą niektórzy - atlantyckiej. Jedyne zaś powinowactwo z tradycją helleńską jakie można przypisać wieszczom zza oceanu polega na tym, że są oni zwykle bełkotliwi jak Pytia, ponurzy jak Kasandra, a przede wszystkim - ślepi jak Tejrezjasz. Wizje, które roztaczają przed nami owe zastępy wybitnych znawców nauk społecznych mają z reguły charakter globalny i ponadczasowy, co sprawia iż to wdzięczne zajęcie jest procederem nader intratnym i bezpiecznym w porównaniu z ryzykiem zawodowym prostych chiromantów i kabalistów, nie wspominając już o meteorologach. Zwykła wróżka, której skromne honoraria nijak się mają do apanaży współczesnych futurologów, nie wygłasza swych prognoz w przestronnych uniwersyteckich aulach. Cóż jej pozostaje? Talia przetłuszczonych kart, szklana kula i czarny kot... Nic dziwnego, że wróżka musi mocno stąpać po ziemi i kierować się rachunkiem prawdopodobieństwa, jeśli pragnie się ustrzec ewidentnych wpadek.

Natomiast gdy jakowyś znamienity badacz - jak Francis Fukuyama - obwieści wszem i wobec kres historii , a tu już po kilku miesiącach okazuje się, że historia bezczelnie toczy się nadal, drwiąc sobie z tych prognoz i z właściwą sobie przekorą za nic nie chce dopełnić tak zmyślnie konstruowanych wizji - cóż wówczas? Ano - nic. Bałamutne brednie staną się inspiracją do niezliczonych jałowych dysput na ten temat, a sam autor będzie jeszcze przez lata cytowany i z wyżyn swego autorytetu będzie mógł pleść kolejne androny, choć może mniejszego kalibru, bo - przyznajmy - nie tak łatwo wymyślić coś równie idiotycznego, jak owa zapowiedź kresu dziejów.

Powyższe uwagi są o tyle istotne, że pomny dotychczasowych doświadczeń z nowożytnymi prorokami z mieszanymi uczuciami sięgałem po książkę Benjamina R. Barbera "Dżihad kontra McŚwiat". Tytuł tej pracy często pojawia się już w języku obiegowym. Co to jest "dżihad" w ujęciu Barbera? Otóż to nie tylko islamska święta wojna, tą etykietką opatruje on bowiem wszystko, co plemienne, odwołujące się do tradycji i poczucia tożsamości narodowej bądź religijnej, wszystko co można ostemplować jako fundamentalizm, integryzm lub izolacjonizm. Do tego pojemnego worka wrzuca on bez ładu i składu: Basków i "Ossis" z dawnej NRD, autonomistów z Quebecu i Rumunów, wojowniczych szyitów i niechętnych integracji z Unią Europejską Norwegów, amerykańskie paramilitarne organizacje z Montany i okcytańskich mieszkańców Prowansji, Szwajcarów, Ukraińców, Chińczyków...

A McŚwiat? Ten termin jest znacznie bardziej uzasadniony i jest nie tylko zręcznym kalamburem. McDonalds i Macintosh pospołu złożyły się na to określenie, symbolizujące świat ponadnarodowych korporacji, w pogoni za zyskiem przekraczających wszelkie granice i skutecznie a niepostrzeżenie redukujących nasze człowieczeństwo wyłącznie do sfery infantylnej konsumpcji; świat czczych obietnic, "sztucznych rajów" i sztucznych potrzeb. W tym miejscu trzeba powiedzieć, że opis McŚwiata stanowi niekwestionowaną wartość książki Barbera. Bezlitosna krytyka jakiej poddaje on mity "wolnego rynku" jest oparta na rzetelnych przesłankach i pod tym względem autorowi należą się słowa uznania.

Tak, Barber ma po stokroć rację, gdy pisze o nieprzeliczonych zastępach niewolników na własne życzenie, ludzi powtarzających tępo slogany o demokracji, a zadowalających się prawem wyboru przypraw do pizzy i kanału w swoim telewizorze, tych tabunach istot nijakich, niezdolnych do buntu, posłusznie przyjmujących narzucone role i odtwarzających je bez cienia jakiejkolwiek refleksji. Co gorsza, pozostają oni święcie przekonani (powtarzają to jak mantrę), że przecież sami decydują o własnym życiu. Nieważne, że mogą czynić to "odtąd - dotąd", w ściśle wytyczonych granicach, to im zupełnie wystarcza. Zadawala ich status zwierzęcia w ogrodzie zoologicznym lub cyrku. Dopóki będzie się im dostarczać strawę, dopóki przy pomocy niewyszukanych zabaw można odwrócić ich uwagę i zapobiec nawrotom nudy lub depresji, nie ma powodu do obaw. Będą grzecznie wykonywać polecenia tresera i wdzięczyć się do dozorcy. Bezpiecznie czują się tylko na swoim wybiegu, gdyby otworzyć klatkę najprawdopodobniej nieufnie wcisnęliby się gdzieś w jej najdalszy kąt w poczuciu dojmującego zagrożenia.

Trudno oprzeć się fali przygnębienia myśląc o milionach osobników tego samego gatunku tak idiotycznie trwoniących swoją krótką przecież i niepowtarzalną egzystencję, tak bezwolnie poddających się - jakże w gruncie rzeczy prymitywnym - manipulacjom fachowców od urabiania opinii. Ci ostatni są równie ograniczeni jak cała reszta, tyle że trochę bardziej przebiegli. Cóż, najnowsze technologie plus pokaźny arsenał zabiegów socjotechnicznych - i mamy to, co mamy. Okazuje się, że ustroje totalitarne marnowały niepotrzebnie stal i drut kolczasty, wystarczy zamiast obozów koncentracyjnych budować hipermarkety, a karne szeregi aktywistów i agitatorów zastąpić walnym ruszeniem komiwojażerów.

Tak, komiwojażerów. Nowoczesnych, dobrze wyszkolonych, nie tak już tandetnie eleganckich jak ich poprzednicy, przeciwnie - zawsze niedbale wyluzowanych, chętnie odwołujących się do najnowszych osiągnięć psychologii i socjologii; wciskających nam się nachalnie do domów przy pomocy telewizorów, radioodbiorników, Internetu, telefonów i wszelkich możliwych wynalazków; oplakatowujących każdy kawałek wolnej przestrzeni i zwabiających ludzi na swoje sabaty "liderów przedsiębiorczości" pod lada jakim pretekstem, jak w przypadku osławionej korporacji Amway. Świat to dla nich gigantyczny bazar, a o życiu potrafią myśleć wyłącznie w kategoriach zawieranych transakcji i czerpanych z nich zysków. Człowiek jest dla nich wyłącznie konsumentem i dlatego, jak słusznie zauważa Barber, taką wagę przywiązują do tego, by go do reszty ubezwłasnowolnić i zinfantylizować.

Dziecko woła przecież "chcę" i "daj". I - pod warunkiem, że jest grzeczne i posłuszne - dostaje to, czego chce. Tyle że w przypadku dziecka można jeszcze mówić o autentycznych potrzebach (głód, pragnienie, ciekawość), podczas gdy w przypadku dorosłej części społeczeństwa pielęgnuje się i hołubi tę wieczną niedojrzałość w celu zaspakajania potrzeb zgoła urojonych, bo nikt nie musi mieć najnowszego modelu BMW, latać na Wyspy Kanaryjskie, oglądać MTV, dzwonić do audio-tele, ani spryskiwać się jakimiś śmierdzącymi dezodorantami. Nowocześni domokrążcy dobrze o tym wiedzą. I są dumni, że te potrzeby "kreują" (czytaj: wciskają kit prostaczkom). Domokrążcy to właściwe określenie, choć wpełzają nam oni obecnie do domów najczęściej w postaci zupełnie widmowej, bo za pośrednictwem telewizji i innych mediów, eksponujących niestrudzenie wszelkie możliwe aberracje na tym padole płaczu i rozpusty - z przewagą chyba jednak tej drugiej.

Niemal każdy serwis informacyjny to istny festiwal potworności, przetykany idyllicznymi obrazkami "raju utraconego", gdzie wszystkiego jest pod dostatkiem i to na wyciągnięcie ręki. Nic dziwnego, że odbiorca takich przekazów w końcu się uwarunkowuje niczym pies Pawłowa i ślini się odruchowo w reakcji na bodźce pozytywne, a kuli się i warczy, kiedy go odpowiednio przestraszyć. Wszystko zgodnie z harmonogramem. W końcu do wszystkiego można się przyzwyczaić, toteż biedni głupcy pogrążają się narkotycznie w fantasmagorycznej krainie ułudy, oglądając filmy których treści nie będą pamiętali następnego poranka i kojąc swoje zmysły obrazem nierzeczywistego świata, gdzie na każdy ból jest właściwy specyfik osiągalny bez recepty w najbliższej aptece, gdzie kobiety z dumą prezentują swoje nowe podpaski zabarwiające się niezmiennie na niebiesko (tak jest zapewne bardziej arystokratycznie) i gdzie batonik Mars natychmiast zaspakaja głód, a puszka coli - pragnienie.

Parafrazując tytuł głośnej niegdyś sztuki Arthura Millera uczyniłem to z rozmysłem. Podzielam bowiem niechęć Barbera do kapłanów McŚwiata, tych producentów złudzeń, których zasady etyczne określane są bez reszty przez wskaźniki sprzedaży, tych miniaturowych eichmannków patrzących na swoich bliźnich wyłącznie jak na przedmioty, których jedynym przeznaczeniem jest produkowanie bądź kupowanie innych przedmiotów, tych błaznów czyniących akt sprzedaży swoistym fetyszem i epidemicznie zarażających jednostki mniej odporne tą swoją przypadłością. Tak, najwyższa pora pogonić do wszystkich diabłów tych spasionych sprzedawców "monideł" (jakby to ujął Himilsbach). Pozornie nie powinno nastręczać to szczególnych trudności, gdyż - jak to ktoś trafnie zauważył - są oni "zbyt tchórzliwi, by walczyć i za tłuści, żeby uciekać". Jest to jednak wrażenie zwodnicze. Są oni bowiem zrośnięci z nami niczym bliźnięta syjamskie, toteż choć operacja jest niewątpliwie konieczna, rokowania nie są najlepsze.