Jak cię piszą, tak cię widzą




Popularne porzekadło głosi wprawdzie, iż jest dokładnie odwrotnie, ale w dzisiejszych czasach zawarta w tytule inwersja wydaje się być ze wszechmiar uzasadniona. Cóż, publikatory - zwane często "czwartą władzą" - nie zamierzają zadowolić się swoją i tak już uprzywilejowaną pozycją, a od osiągnięcia władzy absolutnej dzieli je bardzo niewiele. Prawdę mówiąc, sprawują one "rząd dusz" w stopniu o jakim się nie śniło niegdysiejszym wieszczom. I ten wpływ wydaje się niepowstrzymanie rosnąć.

Amerykański publicysta William Pfaff na łamach Herald Tribune wysunął tezę, iż w Stanach Zjednoczonych dokonał się niepostrzeżenie zamach stanu, w wyniku którego władzę niepodzielnie przejął... przemysł rozrywkowy. Warto dodać, że Pfaff nie bez racji przyznaje tu prymat telewizji, bo to przede wszystkim ona kreuje oblicze dzisiejszej Ameryki i postawy jej mieszkańców. To ona także decyduje o tym, jakie będą bieżące notowania przedstawicieli innych gałęzi show-biznesu: aktorów, piosenkarzy rockowych, sportowców, a także... finansistów i polityków. Nie, to nie żart, a skądże. Rzeczywiste dokonania polityków nie mają dziś przecież żadnego znaczenia. Liczy się tylko wizerunek jaki dotrze do odbiorcy. A przeciętny odbiorca nie ma czasu ani ochoty zastanawiać się nad zawiłościami polityki czy to wewnętrznej, czy to zagranicznej. Znacznie bardziej zaprząta go kwestia, czy prezydent posiadł taką czy inną panią, ile razy i w jaki sposób. I życzy być sobie o tym dokładnie poinformowany. Toteż dostaje to, czego oczekuje. I tego rodzaju wiadomości znajdują się w czołówkach wszystkich światowych serwisów informacyjnych, wyprzedzając doniesienia o katastrofach, wojnach i bessie na giełdach...

W staropolszczyźnie mawiało się niegdyś o polityku obdarzonym rzeczywistą charyzmą i zdolnościami dyplomatycznymi "tęgi statysta". Obecnie ten zwrot to pokryty patyną wieków archaizm, choć odwoływał się do niego jeszcze pan Zagłoba w sienkiewiczowskiej Trylogii. Doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu, że w skali całego globu nie uświadczysz już "kanclerskich głów" ni "mężów stanu", że scenę polityczną zaludniają tłumnie prawdziwi statyści w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. Takaż to dziś niewdzięczna rola polityka - musi niestrudzenie zabiegać o przychylność dziennikarzy, wdzięczyć się i mizdrzyć do telewizyjnej widowni (czytaj: elektoratu). W tym, że coraz większej degradacji roli polityków towarzyszy rosnąca rola prasy nie ma nic specjalnie dziwnego, bo jest to zjawisko doskonale znane od czasów rewolucji francuskiej. To wtedy dziennikarze i prawnicy jęli wyręczać monarchów w decyzjach o tym, komu przyjdzie wstępować na stopnie szafotu. Dziś jednak - na szczęście - nie trzeba już nikogo gilotynować. Wystarczy przestać o nim mówić i pisać, by odszedł w polityczny niebyt.

Dotyczy to także ekonomii. Jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat temu liczył się przede wszystkim produkt. Jeśli nie zaspakajał rzeczywistych potrzeb, jeśli wykonany był tandetnie i byle jak - przepadał. Dziś podobne "drobiazgi" nie mają większego znaczenia. A pomysłowość, praca, perfekcjonizm? Ależ tak, tyle że pomysłowo i kunsztownie mają wykonywać swoją robotę specjaliści od urabiania opinii, znawcy tajników marketingu i public relations. To od nich i tylko od nich zależy przecież sukces. Jeśli powiodą się ich wprawne manipulacje, to cel zostanie osiągnięty, wszystko jedno, czy będą to oszałamiające wskaźniki sprzedaży jakiegoś nikomu niepotrzebnego gadżetu czy zwycięstwo w wyborach. Oczywiście, pieniądze pozostają ważne. Trzeba je mieć by opłacić specjalistów od reklamy i zrealizować w odpowiedniej skali ich cenne koncepty i wskazówki. A wówczas - sukces murowany i można sprzedawać, jak w starym dowcipie, choćby pogłębiarki rzeczne na Saharze.

W amerykańskiej kinematografii doszło już do tego, że nakłady przeznaczone na produkcję filmu stanowią znikomy odsetek wydatków przeznaczanych na reklamę. I nikogo to specjalnie nie dziwi. Takie są nowe reguły gry, a jeśli jakiś producent chciałby te proporcje odwrócić... Nie ma obawy, żaden zawodowiec nie podejmie ryzyka. A amatorzy? Jeśli jakieś przedsięwzięcie zrealizowane na wariackich papierach zostanie dostrzeżone, równie szybko zostanie wchłonięte przez system ze smakowitym mlaśnięciem. Ba, celowo pozostawia się pewne enklawy, teoretycznie wolne od piętna komercji - istnieje przecież sektor rynku składający się z odbiorców o odmiennych gustach, niechętnych kulturze masowej. Wystarczy zatem odwołać się umiejętnie do ich upodobań, a jak trzeba to i uprzedzeń. Zamiast przeżuwać telewizyjno-gazetową papkę będą mogli delektować się do woli wyrafinowaniem awangardowych artystów i domorosłych proroków różnych kontestacyjnych ruchów w świętym przeświadczeniu, że sami dokonali wyboru. Cóż, nawet kontestacja stała się towarem.

A zaczęło się tak niewinnie, od laterna magica i pomysłów braci Lumiere. Potem pojawiła się możliwość przekazywania obrazu na odległość. Naiwnym neopozytywistom roiło się zrazu, że wynalezienie telewizji posłuży upowszechnieniu edukacji, że masy będą mogły wreszcie obcować do woli z wysublimowaną kulturą i sztuką, a tym samym uwznioślą się i staną się lepsze. Historia zaniosła się tu zapewne niepowstrzymanym chichotem. I przyjdzie jej nieraz jeszcze zaśmiać się szyderczo i urągliwie z oczekiwań dzisiejszych niepoprawnych optymistów, którym się wydaje, że osiągnięcia współczesnej telekomunikacji sprawią w końcu, że ludzie staną się lepsi, mądrzejsi, bardziej skłonni do porozumienia. Będzie raczej odwrotnie. Ilość informacji, to prawda, zwiększa się wręcz lawinowo. Informacja niewiele jednak ma wspólnego z wiedzą, choć współczesna nauka traktuje ją w sposób wręcz fetyszystyczny. Dlatego też zmieniając ten świat przypomina trochę ucznia czarnoksiężnika, który wprawdzie nie ma pojęcia jak okiełznać moce, które wyzwala, ale nic nie zdoła go powstrzymać przed wypowiedzeniem magicznego zaklęcia, skoro już poznał jego brzmienie.

Powie ktoś, że demonizuję tu rolę mediów, a zwłaszcza telewizji, choć wynalazek to przecież nie nowy. Nie jestem w tym jednak odosobniony. Znakomity reżyser Robert Altman stwierdził niegdyś, że za największego geniusza naszych czasów należałoby uznać kogoś, kto znalazłby sposób by uniemożliwić jakikolwiek przekaz telewizyjny. Ryszard Kapuściński z kolei wysunął tezę, że światowe media zdają się przekształcać w coś w rodzaju wydziału propagandy nowego, globalnego KC. Przytomna uwaga.

Chciałbym zakończyć te niewczesne rozważania nieco obszerniejszym cytatem z "Dziennika z pawlacza" Krzysztofa Mętraka: TV - reklama - apoteoza, hymn na cześć konsumpcji; świat oczyma obiektywów i kamer; ale to nie kamera i światła uczyniły nas takimi, to właśnie my wymyśliliśmy kamerę i sztuczne światło, by dogodzić naszym apetytom i gustom, światu snu i fantazji (na podobnej zasadzie zrodziła się pornografia), człowiek stworzył sztuczne oko, które nigdy się nie zamyka...

To oko nie ma już nic wspólnego z okiem opatrzności. Tak jak ów zakazany owoc z biblijnego drzewa wiadomości nie przypomina już tradycyjnego jabłka, ale jakiś przedziwny, monstrualny produkt inżynierii genetycznej. Maluczko, a my sami ulegniemy zdumiewającym mutacjom. A może już ulegliśmy, tylko jeszcze tego nie wiemy, bo nie wspomniano o tym w telewizji?