Cywilizacja jednorazowego użytku

                                                                          (fragmenty powstającej książki)  

                                                         
                                                                                                      

Motto:
Wynalazca - człowiek, który wykonuje osobliwą konstrukcję z kół, dźwigni i sprężyn i wierzy, że to cywilizacja.
                                                                         [Ambrose Bierce, w połowie XIX wieku]

Max Weber w monumentalnej pracy Gospodarka i społeczeństwo przyjął jako punkt wyjścia banalną z pozoru obserwację, że hierarchie i relacje społeczne od czasów antycznych ustalane są przy pomocy trzech instrumentów - miecza, trzosa i słowa. Filarami zbiorowości byli zatem wojownik, kupiec i kapłan. Tę ostatnią rolę pełnią dziś wraz z nim politycy, ideolodzy i artyści. Miecz w dzisiejszych realiach oznacza sprawowanie władzy nad wojskiem i policją. Trzos to kontrola nad rynkiem, mennicą i bankiem. A słowo? Cóż, "na początku było słowo" i nadal pozostaje ono bodaj najważniejsze, niestety, najczęściej jako narzędzie coraz bardziej wyrafinowanej manipulacji. Weber utrzymywał, że podstawowym kierunkiem rozwoju społeczeństwa zachodniego jest odchodzenie od tradycji i rozszerzenie obszarów, w których dominuje myślenie i działanie o charakterze racjonalnym. Proces ten Weber ujmował jako "odczarowywanie świata" - wypieranie świata opartego na magii, wielką deziluzję. Dziś obserwujemy zjawisko odwrotne. Triumfalnie powraca irracjonalizm. Mamy do czynienia z nawrotem fundamentalizmów religijnych - co widać wbrew pozorom nie tylko w świecie islamu. Dodajmy do tego media zupełnie zniekształcające rzeczywistość, a ta tendencja okaże się aż nadto wyraźna.

Nasza cywilizacja zdaje się zmierzać w stronę autodestrukcji nie tylko z powodu niszczenia środowiska czy zmian klimatycznych, jakkolwiek te zagrożenia są dziś aż nazbyt realne. Przyczyna tkwi gdzie indziej - człowiek powoli przestaje być istotą rozumną, zwracając się na powrót ku magii i mitom. Za sprawą cywilizacji obrazkowej wypierającej pismo ludzie popadają we wtórną analfabetyzację i zatracają zdolność już nie tylko abstrakcyjnego, ale i logicznego myślenia. Mózg wymaga wyzwań, wysiłku, także fizycznego (dokrwienie i dotlenienie), tymczasem cywilizacja zachodnia cierpi na syndrom nieruchawego tyłka, który przenosimy sprzed telewizora czy komputera na fotele w samochodach i samolotach oraz stołki w żerowiskach "fast foodów". Dane demograficzne nader jasno wykazują, że w obrębie państw najbardziej rozwiniętych nie chce nam się już nawet rozmnażać. Podobnie jak większości gatunków w niewoli.

Warto zastanowić się czy tak dziś powszechne i bezkrytycznie powtarzane twierdzenia o nierozerwalnym związku demokracji i wolnego rynku oraz rzekomo zbawiennym wpływie tego ostatniego nie powinny wreszcie zostać zakwestionowane. Uznają one bowiem rynek za spoiwo społeczeństwa, podczas gdy w rzeczywistości jest on czynnikiem silnie dezintegrującym, co widać dziś wyjątkowo ostro i wyraźnie. Pytanie nie brzmi - czy rynek ma rację bytu, bo to oczywiste, tylko gdzie i na ile mechanizmów rynkowych możemy sobie pozwolić, a w jakich sferach życia nie ma na nie miejsca.

Odwołajmy się do przejrzystej - jak sądzę - metafory. Spróbujmy wyobrazić sobie rynek w centrum współczesnego miasta, który pełni zarazem funkcję placu targowego. I wyobraźmy sobie jak rozrasta się on niepowstrzymanie anektując coraz większe obszary miasta - ratusz, warsztaty rzemieślników, szkoły, stadiony, teatry, szpitale, cmentarze, redakcje gazet, gmach sądu, więzienie, przybytki uciech, itd. A i na tym nie poprzestaje, wchłaniając całe dzielnice mieszkalne, a tych, którzy nie potrafią lub nie chcą się przystosować, wypycha w ogóle poza obręb miasta, wyklucza ze społeczności, której integralną część stanowili jeszcze do niedawna. Oczywiście, trudno sobie wyobrazić miasto bez rynku, jednak musi mieć on wyraźnie zakreślone granice. Ważne jest określenie i egzekwowanie zasad na jakich ma on funkcjonować i jakie sfery gospodarki oraz życia społecznego muszą zostać zdecydowanie wyłączone z jego oddziaływania pro publico bono.

Obecna słabość polityki, jej skarlenie, a zarazem bezprzykładna supremacja ekonomii może prowadzić do trudnych do przewidzenia zawirowań. Niepokojące symptomy tego stanu rzeczy są już bardzo wyraźne. Triumf "racjonalnej" ekonomii może stać się początkiem jej końca. Ów racjonalizm bywa zresztą nader wątpliwy. Niekiedy trudno wręcz oprzeć się poczuciu, że mamy do czynienia ze swoistą religią. Bogiem jest tu pieniądz, świątyniami - banki i giełdy, rolę złotego cielca pełni maksymalizacja zysku, a podstawowym dogmatem jest konieczność wzrostu gospodarczego. Odpowiednikami diabła i kręgów piekielnych są recesja i hiperinflacja, a spadek wskaźników giełdowych jest zwiastunem apokalipsy. Próby praktycznego przeciwstawiania się obowiązującej doktrynie, ot, choćby najmniejsze oznaki protekcjonizmu czy rozluźnienia ciasnego gorsetu ograniczeń wydatków na cele socjalne, traktowane są w kategoriach groźnej apostazy. Kara za owe odstępstwa spotyka "heretyków" w wymiarze jak najbardziej doczesnym i szybciej niż mogliby oczekiwać. Jest nią ucieczka zagranicznych inwestorów, a w konsekwencji - spadek notowań lokalnej waluty, zrazu chaos, później stagnacja, zwiększająca dystans do reszty stawki uczestniczącej w wyścigu. Przy jego tempie, straty te mogą się okazać nie do odrobienia, toteż niewielu znajdzie się polityków skłonnych podjąć takie ryzyko.

* * *

Nie wszyscy dostrzegają oczywisty już dziś fakt, że równolegle z upadkiem tzw. realnego socjalizmu niejako symetrycznie zawaliła się też koncepcja welfare state, czyli państwa opiekuńczego (nazywanego niekiedy państwem dobrobytu albo państwem bezpieczeństwa socjalnego), zakładająca możliwość interwencji rządów w gospodarkę i ustalania przez nie reguł gry. Dodajmy, że model ten sprawdzał się bardzo dobrze - zwłaszcza w Europie Zachodniej - przez cztery powojenne dekady. Biorąc pod uwagę skalę historyczną, demontaż był doprawdy błyskawiczny. Został tak naprawdę dokonany nie tyle ze względów ekonomicznych, ile ideologicznych. W rytualnych tańcach nad trupem komunizmu zwycięzcą ogłoszono - bezpodstawnie, bo denat zszedł niejako sam - thatcheryzm i tzw. reaganomikę. Uznano je za wzorcowe wykorzystanie doktryn neoliberalnych, sformułowanych przez Miltona Friedmana i tzw. szkołę chicagowską. Nie zapominajmy wszakże, że jej przedstawiciele byli zwolennikami i epigonami austriackich ekonomistów Friedricha von Hayeka i Ludwiga von Misesa, a na gruncie swoistej (pseudo)filozofii byli blisko spowinowaceni z dziwacznymi teoriami libertarianki Ayn Rand, sławiącej "Cnotę egoizmu". Trudno dopatrywać się tu jakichś nowatorskich konceptów - to po prostu trywialne założenie, że wszelkie relacje międzyludzkie mają, a przynajmniej powinny mieć, charakter ekonomiczny i rozpatrywanie ich w innych kategoriach jest w gruncie rzeczy pozbawione znaczenia, a wszelkie aspekty funkcjonowania niezwykle złożonych przecież organizmów społecznych nie powinny być rozpatrywane i regulowane w żaden inny sposób niż przez mechanizmy rynkowe.

Zmiany zainicjowane w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku osiągają obecnie swoje apogeum. Oszałamiający postęp techniczny dopełnił dzieła. I oto jesteśmy coraz bliżsi znalezienia się w huxleyowskim "nowym, wspaniałym świecie", w niektórych swych przejawach bardziej może jeszcze zdehumanizowanym, a zarazem dystansującym orwellowskie wizje kontroli jednostek i zbiorowości. Obie te dystopie wydają się w pewien sposób przenikać, tworząc jakąś nową, wyjątkowo wybuchową mieszankę.

Amerykański ekonomista Edward Luttwak w książce "Turbokapitalizm" wysunął swego czasu tezę, iż w ostatnich dekadach mamy do czynienia w skali światowej z gospodarką zupełnie odmienną niż ta, do jakiej przyzwyczaiły nas podręczniki ekonomii, a także własne doświadczenia. Jest to innymi słowy totalnie wolny rynek, kapitalizm z turboładowaniem, jak określa to autor. Jakież są zatem wyznaczniki tego modelu kapitalizmu? Można je wyliczyć dosłownie w jednym zdaniu. Deregulacja, prywatyzacja, liberalizacja handlu, zmiany technologiczne, globalizacja. Warto również dodać, iż jest to swoisty mariaż kapitalizmu "korporacyjnego" (produkcja i dystrybucja) z kapitalizmem "kasynowym" (finanse) .

Nie wszyscy wiedzą, że łączna wartość transakcji zawieranych każdego dnia na światowych giełdach kilkanaście razy (tak!) przewyższa wartość wytworzonego tego samego dnia produktu globalnego brutto. Trudno w tych warunkach rozprawiać o jakiejkolwiek stabilności. Tylko nieliczni mogą czuć się w miarę bezpiecznie. Dlaczego? Po pierwsze jest to oczywista konsekwencja niebywałego postępu technicznego, triumfalnego pochodu nowych technologii, które powodują ogromne zmiany redukujące ilość miejsc pracy. Po drugie - po zakończeniu zimnej wojny polityka straciła na znaczeniu. Tradycyjne państwo obumiera - demokracja wobec uwiądu społeczeństwa obywatelskiego staje się swego rodzaju parawanem, mającym przesłonić fakt, że rozstrzygnięcia są w coraz większym stopniu dziełem technokratyczno - finansowych elit, za nic mających sobie społeczne implikacje prowadzonej polityki. Tym bardziej, że nie ponoszą one jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, co czynią - odium spada na polityków, których pole manewru zawęża się nieustannie.

Niestety, trudno nie zgodzić się z ponurą diagnozą Luttwaka: "Skrajności przyciągają się, więc nic dziwnego, że turbokapitalizm ma wiele wspólnego z sowiecką wersja komunizmu". Brzmi to osobliwie, ale czy ten zarzut jest w istocie bezpodstawny? Nie sposób nie zauważyć, że leseferyzm i zdawanie się wyłącznie na wolny rynek jako jedyną siłę sprawczą światowego ładu ma charakter w dużej mierze ideologiczny. Jak w krajach realnego socjalizmu wydajność jest tu niemal fetyszem. I podobnie jak tam zwycięska ideologia narzuca wszystkim bez wyjątku identyczne recepty lekceważąc lub zgoła ignorując sferę tradycyjnych wartości, różnice społeczne, cywilizacyjne, mentalne i obyczajowe. Czysty utylitaryzm i chłodna kalkulacja bywają niekiedy niemniej zgubne niż fanatyczny idealizm i utopijne mrzonki. Owszem, nie można i nie trzeba arbitralnie kierować całą gospodarką. Należy jednak koniecznie korygować nieobliczalne następstwa oddziaływania rynku przeciwdziałając rozkładowi tradycyjnych więzi społecznych.

Pod pewnymi względami mamy dziś powtórkę z historii. Oto na naszych oczach dokonują się przemiany, które można porównać jedynie do bezwzględnego niszczenia struktur feudalnych w pierwszej fazie rewolucji przemysłowej. Każda akcja wywołuje jednak reakcję. Odpowiedzią na ekspansję "wilczego kapitalizmu" stała się nieprzejednana krytyka nierówności społecznych, która z walki klas uczyniła doktrynę mobilizującą ogromne rzesze ludzi wyzutych z własności, radykalizując ich oczekiwania. Rewolucja przemysłowa potrzebowała licznych rąk do pracy, powodując wielkie migracje. Później ludzie ci przestali być potrzebni. U schyłku dziewiętnastego wieku w Rosji używano określenia lisznije ludi, ludzie zbyteczni. To właśnie oni stanowili główną siłę napędową późniejszego przewrotu. Desperacja i poczucie beznadziejności nie są tym rodzajem motywacji, który pozwala kierować się rzetelną oceną swego położenia. Rezultatem słabości ekonomii w XX wieku, były liczne aberracje w świecie polityki, za co miliony ludzi zapłaciły straszliwą cenę. Jaki rachunek za neoliberalne złudzenia historia wystawi naszym czasom?

* * *

Bańki spekulacyjne bardzo przypominają te mydlane, które dobrze pamiętamy z dzieciństwa. A w ostatnich latach całe społeczeństwa zachowywały się jak dzieci całkowicie pochłonięte tą zabawą, wpatrujące się z zachwytem w przelatujące przed ich oczyma migotliwe złudzenia,  zdając się wierzyć, że można je schwytać, albo choćby przedłużyć ich krótki żywot. Świat widziany przez pryzmat takiego efemerycznego cudeńka zawsze jest zdeformowany, jest światem zwichrowanej optyki, fantasmagorycznych różnobarwnych odblasków. Jak wiadomo, zderzając się z bardziej od nich trwałą materią, bańki po prostu pękają. Wystarczy dotknąć. Czar pryska, kończy się iluzja. Nie zostaje nic. No, może odrobina mydła. Tego samego, którym tak mydlono nam oczy i teraz podejrzanie szczypią, jakby zbierało się nam na płacz. Tego samego, na którym wyszliśmy jak ów Zabłocki ze znanego porzekadła.

Podstawowe dziś pytanie brzmi: czy nasze pieniądze znajdują się w bankach czy - w bańkach? Oczywiście tych spekulacyjnych. Bowiem odium jakie spadło na banki trudno uznać za zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę jak mało wspólnego z tradycyjną bankowością ma dzisiejsza bankowość inwestycyjna. Ludzi w niej zatrudnionych  media chętnie określały mianem alchemików finansów. Jak widać ich pomysły od początku były warte tyle, ile koncepty ich średniowiecznych poprzedników.

W psychiatrii używano niegdyś pojęcia "debila matematycznego". Dziś już pewnie nie, ze względu na kanony politycznej poprawności. Taki osobnik może uchodzić za  niezwykle uzdolnionego -  jest w stanie podawać wyniki skomplikowanych  działań matematycznych z dokładnością do kilkunastu miejsc po przecinku. Niestety, pod innymi względami jest mocno opóźniony w rozwoju umysłowym. Nie mówiąc już o tym, że zwykle bywa też socjopatą. Tak zwani "geniusze finansowi"  -  pełniący w neoliberalizmie mniej więcej tę samą rolę w jaka w socrealizmie pełnili stachanowcy, tj. bohaterów zbiorowej wyobraźni mających stanowić wzorce do naśladowania - są niezwykle blisko skoligaceni z owymi debilami matematycznymi. Nie interesuje ich niemal nic poza dokonywaniem coraz bardziej skomplikowanych operacji finansowych i obliczaniem mogących z nich wynikać papierowych zysków. Inne przejawy rzeczywistości zwykli ignorować.

Wyraźnie dziś widać, że większość światowych walut, podobnie jak amerykański dolar, od którego się to wszystko zaczęło, od dawna nie ma charakteru rzeczywistego pieniądza. Jest to raczej rodzaj licencji na drukowanie pieniędzy. Pieniędzy pustych, pozbawionych pokrycia. Wprawdzie emitowanych przez rządy, lecz kreowanych tak naprawdę przez sektor finansowy. Jego niewyobrażalnym wręcz "dokonaniom" w dziele tworzenia wirtualnego niby-bogactwa rządzący (przynajmniej nominalnie) desperacko starają się ostatnimi czasy sprostać, bez opamiętania wpisując w rubryce bailouts  doprawdy bajońskie sumy, choć nie wydaje się by to w jakikolwiek sposób mogło rozwiązać rzeczywiste problemy.

Czytałem swego czasu relację z jednego z lokalnych konfliktów w tych zapomnianych strefach, gdzie wojna niemal nie wygasa. Wymiana opiera się tam praktycznie jedynie na barterze, bo waluty są zbyt niepewne. Relacjonujący to zdarzenie dziennikarz opisywał jak do jakiegoś straganu podszedł patrol żołnierzy. Kupili oni alkohol, papierosy i jakieś drobiazgi, trochę się przy tym targując, po czym zapłacili plikiem dolarów i odeszli. Kiedy jednak podobnie chciał postąpić reporter, usłyszał: "Dolary? W żadnym wypadku." Zaprotestował: "Jak to? Przecież sam widziałem, że je przyjmujecie?" Replika była zwięzła: "Tak, ale tylko od ludzi z karabinami". Wydaje mi się,  że ten anegdotyczny epizod dość dobrze oddaje charakter jaki przybrały już od jakiegoś czasu pewne aspekty międzynarodowej wymiany handlowej...

Warto także uzmysłowić sobie, że to, co dziś nazywane jest globalizacją jest po prostu kolejną odsłoną starego dążenia do bogactwa zapewniającego władzę i do rozciągnięcia tej władzy na jak największe obszary. Owe zaś "lotne kapitały", o których wspominał już Juliusz Słowacki, po prostu cyrkulują dziś szybciej, z iście zawrotną szybkością i jest ich nieporównanie więcej. Jednak istota zjawiska pozostaje niezmienna.

To nieprawda, że obecny kryzys spowodowały wyłącznie kredyty hipoteczne, tzw. subprimes loans. Wskazuje się w ten sposób wyłącznie na najsłabsze ogniwo łańcucha - właśnie to które teraz pękło. Jednak cały łańcuch był od dawna beznadziejnie skorodowany. Ewokuje to jeszcze jedno nieodparte skojarzenie - obietnice neoliberałów dotyczące  tzw. skapywania czy ściekania bogactwa w zamian za zaakceptowanie całego systemu, cała ta sławetna trickle down economics niezwykle przypomina tak zwane łańcuszki szczęścia, blisko spowinowacone z mechanizmami działania piramid finansowych.  I tak jak w ich przypadku krąg beneficjentów jest niezwykle wąski. Twierdzenie, że nieograniczone bogacenie się nielicznych "wybrańców fortuny" przynosi jakiekolwiek korzyści wszystkim pozostałym jest iście piramidalną bzdurą. Nic dziwnego, że obserwujemy właśnie walenie się swoistej piramidy finansowej, wznoszonej od lat w skali globalnej. Udawało się ją tak długo podtrzymywać jedynie dzięki ciągłemu praniu mózgów i propagandzie (tak, propagandzie, bo reklama jest tylko jej odmianą) wzywającej do nieustannego zwiększania konsumpcji.

Warto pamiętać, że termin konsumpcja wywodzi się z łacińskiego consumptio i oznacza tyle co zniszczyć, obrabować, podbić, zużyć. Etymologicznie jest to więc słowo nacechowane przemocą i przez całe wieki miało wydźwięk jednoznacznie pejoratywny. Dopiero w XX wieku zaczęto stopniowo tonować i niepostrzeżenie łagodzić negatywny charakter tego określenia, a obecnie stało się ono pojęciem sprowadzającym człowieka niemal wyłącznie do tego wymiaru, doskonale odzwierciedlając absolutny prymat mechanizmów rynkowych w sferze wszelkich relacji międzyludzkich.

Swoją drogą, istota ludzka zredukowana li-tylko do roli konsumenta zaczyna zatracać wiele cech ludzkich i przypomina dziwaczny okaz z rzędu przeżuwaczy, powstały w wyniku specyficznej regresywnej ewolucji, zwykle łagodny i dość tępy, bardzo podatny na tresurę, wystarczą tu najprostsze bodźce, wyzwalające szybko pożądane odruchy. Łatwy w prowadzeniu i hodowli, bez trudu można uzyskać osobniki ufne, oswojone, pozbawione instynktu samozachowawczego. Specyfika warunków w jakich przebiega hodowla powoduje stopniową atrofię mózgu (wpływ telewizji) i narządów ruchu (uzależnienia lokomocyjne). Jako się rzekło w sprzyjających warunkach konsumenci to stworzenia łagodne i apatyczne, bez większego trudu można jednak przy pomocy prostych zabiegów socjotechnicznych wyzwolić w nich doprawdy nieokiełznaną agresję, która zwraca je przeciw sobie bez powodu, każąc im zapamiętale walczyć o dobra, które wcale nie są im niezbędne...

Inwestycja jest - przypomnijmy - przeciwieństwem konsumpcji. Równowaga między nimi została w ostatnich czasach drastycznie zachwiana. Także pod wpływem destrukcyjnego wpływu zmasowanej reklamy, która namawiając do nieograniczonej konsumpcji - stanowiącej przecież jej rację bytu - nazywała to zwodniczo "inwestowaniem w siebie".

Warto także pamiętać, że słowo interes pochodzi od łacińskiego inter esse czyli ujmując rzecz etymologicznie można zeń wywieść te wartości, które powstają "pomiędzy" poszczególnymi bytami, które są wynikiem kompromisu między naszymi dążeniami, a dążeniami innych; które potrafią okiełznać nasze indywidualne ambicje i żądze przez wzgląd na innych. Jakże trudno byłoby wytłumaczyć te elementarne zależności wszystkim tym nieszczęsnym głupcom, którzy mniemają, że można kierować się tylko z gruntu egoistycznymi pobudkami, tak jakby rzeczywiście można było mieć jeszcze jakiekolwiek interesy w społecznej próżni. Zdają się oni uważać, co jest oczywistym nonsensem, że egoizm jest nieledwie synonimem słowa interes, jak w porzekadłach: pilnuj własnego interesu czy nie twój interes, powtarzanych najczęściej odruchowo, bez zastanowienia.

A tymczasem "zainteresować" oznacza przecież "skłonić do współdziałania", "ściągnąć na coś czyjąś uwagę". Zwrócone jest zatem ku pożytkom płynącym ze współpracy; ku spisanym czy niepisanym umowom, które określają większość relacji między ludźmi. Dlatego kierując się zasadą mind your own business niewiele osiągniemy. A gospodarka oparta na swoistej "wolnoamerykance"  (sądzę, że ze względu na jej rodowód to wyjątkowo adekwatne określenie) zawsze kończy tak samo - krachem.

A skoro już poruszyliśmy kwestie etymologii, to warto przypomnieć  iż słowo kredyt pochodzi od  credere czyli zawierzyć, zaufać. I przestanie nas wówczas dziwić kredytowy impas, który jest najbardziej wyraźnym przejawem obecnego kryzysu. Bo jest to przede wszystkim właśnie kryzys zaufania. Nie sądzę byśmy potrzebowali powrotu do parytetu złota. To nieosiągalne, a i niepotrzebne. Potrzebny jest nam natomiast parytet zaufania, który można przywrócić jedynie w oparciu o zrozumiałe, jasne i przejrzyste reguły postępowania, konsekwentnie egzekwowane.

Naprawdę warto sobie uzmysłowić, iż w świetle bardzo ciekawych i dobrze udokumentowanych prac z zakresu biologii ewolucyjnej pieniądz jest jedynie kulturowym, sformalizowanym odpowiednikiem zasady altruizmu odwzajemnionego, powszechnie występującej w naturze; tej samej zasady, która była decydującym czynnikiem pozwalającym  ludzkości przetrwać i przebyć długą drogę od jaskiń do obecnego stadium cywilizacyjnego. I pamiętajmy, że prawa jednostki mają swoja genezę we wspólnocie, bez niej nie zostałyby nigdy sformułowane, a także, że nasz gatunek nigdy, na żadnym szczeblu rozwoju nie składał się z bytujących samotnie, bezwzględnie rywalizujących ze sobą jednostek. To ważne, bo przez fanatycznych wyznawców "mechanizmów rynkowych" kwestionowane są nawet tak elementarne prawdy, co powoduje coraz większą dezintegrację społeczną.

Biorąc pod uwagę, że emisja pieniądza i określanie zasad na jakich staje się on dostępny jest jedną z zasadniczych gwarancji suwerenności i autonomii współczesnych społeczeństw, dogmat o niezależności banków centralnych oznacza przyznanie (wątpliwej skądinąd) merytokracji wyższości nad demokracją, a tym samym ubezwłasnowolnienie przytłaczającej większości obywateli. Poza tym powierzanie tych zadań wąskim gremiom "strażników świętego ognia"  pod pretekstem, że pozostali nie są dostatecznie dorośli by się do owego ognia zbliżać, a cóż dopiero decydować co z nim czynić i jak się nim posługiwać, nie przyniosło - jak widać - spodziewanych efektów. Przeciwnie. Mamy pożar. Bardzo, bardzo rozległy. Ten żywioł trzeba jakoś opanować. Sprawcy tego pożaru, którym doprawdy nie sposób przypisywać jakichś prometejskich motywacji, zapewniają nas wprawdzie, że sami najlepiej są w stanie uporać się z płomieniami, nie sadzę jednak by tym zapewnieniom należało dłużej dawać wiarę. Zagrożeni jesteśmy wszyscy i wszyscy powinniśmy uczestniczyć w poszukiwaniu sposobów opanowania krytycznej sytuacji.

Zwolennicy teorii spiskowych myślą w kategoriach właściwych filmom sensacyjnym niezbyt wysokich lotów. W owych filmach - jak wszyscy dobrze pamiętamy - przejrzenie intryg szalonych naukowców czy pozbawionych skrupułów polityków pozwala im się przeciwstawić przez "siły dobra", które zwykle odnoszą trumf. Te prymitywne schematy zadomowiły się niestety w wielu umysłach. Największe niebezpieczeństwo nie tkwi jednak wcale w tym, że jakieś mityczne siły zła są w stanie kontrolować rzeczywistość. Rzeczywistość jest zbyt złożona by nawet niezwykle potężne czynniki mogły zyskać na nią aż taki wpływ. Problem tkwi gdzie indziej. Wpływowe jednostki czy grupy interesu wcale nie muszą działać z niskich pobudek czy w złych intencjach. Większość ludzi zdaje się wierzyć, że niezależnie od tego, jak sami postępują, jak bardzo nasilają się symptomy kryzysu w niemal wszystkich dziedzinach życia społecznego, w obliczu ewentualnej katastrofy znajdą się jacyś "oni", którzy wiedzą lepiej, są mądrzejsi, bardziej umotywowani, bardziej zdeterminowani - innymi słowy, potrafią zapobiec by to, co postrzegamy jako kryzys przeobraziło się w nieodwracalną katastrofę. Otóż jest to wiara złudna. Dzisiejsze elity - w sferze polityki, kultury, biznesu - składają się z ludzi dość ograniczonych i uciekających przed brzemieniem odpowiedzialności. Ich mózgi zdają się być tak gładkie, jak ich karty kredytowe i karoserie ich samochodów. Najczęściej mamy tu do czynienia z osobnikami, którzy zwyczajnie albo nie chcą, albo nie są w stanie ogarnąć skutków swoich poczynań. Mogą oni nawet święcie wierzyć, że to co dobre dla nich, dobre jest dla wszystkich. To zupełnie wystarczy.

* * *

Termin "neoliberalizm" jest dziś powszechnie stosowany, jednak podobnie jak inne określenia (wspomniany turbokapitalizm, leseferyzm, globalizacja) wydaje się nieprecyzyjny, bo jakkolwiek użyteczny w odniesieniu do konkretnej ideologii, okazuje się jednak zawodny, gdy chcemy zastosować go w kategoriach stricte poznawczych do opisu rzeczywistości. Dominujący system, z którym mamy dziś do czynienia można by raczej określić jako emporializm. Pod pojęciem tym rozumiem swoisty imperializm rynkowy. Wydaje mi się, że ten neologizm lepiej oddaje istotę rzeczy. Jego źródłosłów jest dość oczywisty i wywodzi się od dwu wyrazów. Pierwszy z nich to łacińskie emporium (gr. empórion), które w tradycji antycznej oznaczało ośrodek handlu, rynek, plac targowy lub tę część miasta - zwykle w pobliżu portu - gdzie składowano i sprzedawano towary sprowadzone drogą morską. We współczesnej ekonomii rozciągnięto znaczenie tego słowa nie tylko na teren przejmowania towarów, ale na wszelkie miejsca transakcji. Występuje ono także we współczesnej angielszczyźnie jako bardziej nobliwy odpowiednik wyrazów mart, mall, store czy shopping center. Można je znaleźć także w języku niemieckim oraz - w nieco odmiennej postaci - włoskim i hiszpańskim (emporio). Warto także zauważyć, że współcześnie emporium jest również synonimem centrum handlowego, co - zważywszy rolę, jaką owe centra pełnią we współczesnej kulturze konsumpcyjnej - również odpowiada semantycznie naszym intencjom.

Poświęćmy jeszcze kilka zdań pojęciu imperializmu, aby uzasadnić dlaczego taka nowa terminologia wydaje się sensowna i adekwatna. Przypomnijmy zatem, że imperializm oznacza działania zmierzające do rozszerzenia wpływów politycznych, kulturowych i gospodarczych państw o statusie lub aspiracjach mocarstwowych na obszary do nich nie należące. Można go jednak także bardziej tradycyjnie zdefiniować jako dążenie do zwiększenia obszaru władzy przez uzyskanie statusu hegemona lub przynajmniej usiłowanie osiągnięcia globalnych wpływów wszędzie, gdzie to tylko możliwe, czy to drogą militarną, czy to zabiegami dyplomatycznymi wspierającymi ekspansję gospodarczą, handlową i kulturową. Nieprzypadkowo Thomas L. Friedman w swojej słynnej książce o globalizacji "Lexus i drzewo oliwne" cynicznie zauważa, że "niewidzialną rękę rynku" musi wspierać aż nadto widzialna pięść w postaci sił szybkiego reagowania, lotnictwa i marynarki.

Do statusu globalnego imperium nie ma dziś właściwie innych rzeczywistych pretendentów poza Stanami Zjednoczonymi, którym udało się zneutralizować dawnego głównego rywala i zwasalizować podporządkowane mu ongiś peryferia. Większość swoich celów imperium przez ponad dekadę realizowało środkami dyplomatycznymi i gospodarczymi, natomiast wojny, które obecnie prowadzi (nazywane dezorientująco misjami pokojowymi lub operacjami humanitarnymi) mają charakter lokalny, a w dodatku demistyfikują powszechne do niedawna przekonanie o jego niezrównanej sprawności militarnej - obnażając jego niezdolność do sprawowania rzeczywistej kontroli na zajętych terytoriach (Irak, Afganistan). Mawia się, że Stany Zjednoczone to Nowy Rzym. To pod wieloma względami uprawniona analogia. Europa pełni w stosunku do USA podobną rolę jaką wobec Rzymu pełnił świat helleński. Hegemon wszakże ma liczne słabości i jego supremacja wcale nie jest na dłuższą metę niezagrożona.

Lester C. Thurow, autor wydanej przed laty także i u nas Przyszłości kapitalizmu, ekonomista, którego trudno podejrzewać o jakiekolwiek lewicowe inklinacje, swego czasu szacowny prezes Amerykańskiego Towarzystwa Ekonomicznego, zadaje w swojej książce wiele niepokojących pytań. Między innymi i takie: Jak długo może powiększać się nierówność, a płace realne spadać, zanim coś w demokracji się załamie? Nikt tego nie wie, ponieważ nigdy przedtem to się nie wydarzyło. Eksperyment ten nigdy nie został przeprowadzony. No cóż, przeprowadzany jest teraz.

Amerykańska zasada "zwycięzca bierze całą pulę" święci dziś prawdziwe triumfy. A przypomina ona rzymską dewizę vae victis - biada zwyciężonym. Tyle, że tu nie będzie zwycięzców, bo taka postawa wiedzie do katastrofy. Wspomniany powyżej Lester Thurow analizując stan dramatycznego regresu cywilizacji po upadku Imperium Rzymskiego zwraca uwagę na fakt , że w tzw. ciemnych wiekach (476-1453) - nadal wiedziano jak wytyczać drogi, budować akwedukty, nawadniać i nawozić pola, czyli know how pozostało bez zmian, natomiast zawaliły się struktury społeczne i wartości. "Wartości a nie technologia były tu czynnikiem decydującym. Wskaźniki wynalazczości nawet wzrosły w porównaniu z epoką rzymską. O upadku zdecydowała społeczna dezorganizacja i dezintegracja."

* * *

Zjawisko malejącego znaczenia państw sprawiło, że relacje między gospodarką a polityką uległy daleko idącym zmianom. Państwo, a ściślej to, co z niego pozostało, jest dziś użytecznym instrumentem dla zupełnie kosmopolitycznych elit biznesowych i finansowych reprezentowanych przez przeróżne lobbies. I dotyczy to również głównego gracza jakim są Stany Zjednoczone, niezależnie od patriotycznej retoryki, jaką przesiąknięte są orędzia obecnej waszyngtońskiej administracji. Kto jest dziś zatem rzeczywistym suwerenem? Odpowiedź nie jest zbyt skomplikowana. Są nim ponadnarodowe korporacje (owszem, w większości o amerykańskim rodowodzie, ale nie jest to najbardziej istotne, bo tego rodzaju poczucie przynależności dla nich samych nie ma w gruncie rzeczy większego znaczenia), które niezwykle sprawnie maksymalizują zyski, eksternalizując koszty (czytaj: przerzucając je na podatników państw, w których operują).

Mamy obecnie do czynienia z atrapami państw. Ideologia neoliberalna zakładająca totalny leseferyzm pozbawiła państwo nawet możliwości pełnienia owej sławetnej funkcji "nocnego stróża", którą uprzednio gotowa była mu pozostawić. Mówiąc metaforycznie ten stróż jest kiepsko opłacany, a tym samym podatny na korupcję, źle wyposażony, przygłuchy i na wpół ślepy, a zatem nawet gdyby chciał podjąć wyzwanie i przeciwstawić się grabieży powierzonych mu dóbr, to nie ma po temu ani sił, ani środków. Tymczasem mniejsze, lokalne organizmy - regiony, miasta, gminy - nie są w stanie ani przejąć dawnych prerogatyw państwa, ani go zastąpić. Wspólnoty lokalne bądź nie istnieją w kształcie, który pozwalałby je za takowe uznawać, bo są to amorficzne twory złożone z zagubionych, zatomizowanych, niezdolnych do współdziałania jednostek, bądź zatraciły zdolność do samoorganizacji, co czyni je zupełnie bezbronnymi.

"Wolny rynek" jest pojęciem o stosunkowo krótkim, bo osiemnastowiecznym rodowodzie. W swoim obecnym kształcie, zdominowanym przez transnarodowe korporacje, jest on jednak egzemplifikacją niezwykle skrupulatnie prowadzonej gospodarki planowej na skalę, która dla państw tzw. realnego socjalizmu była nieosiągalna ze względów choćby technologicznych (gromadzenie i przetwarzanie danych). Jak zresztą słusznie już dostrzeżono - była to nie tyle gospodarka planowa, co nakazowo-rozdzielcza, a nie są to wcale pojęcia tożsame. Niektórzy nie bez racji utrzymują, że w przypadku tamtego ustroju mieliśmy do czynienia raczej z kapitalizmem państwowym, w którym państwo - a faktycznie nomenklatura partyjna - było nie tylko głównym pracodawcą, ale właścicielem środków produkcji, a poniekąd także podporządkowanych mu mas pracowników w systemie sprawnie zorganizowanego wyzysku.

Jednak i obecnie mamy do czynienia w istocie z zaprzeczeniem tradycyjnie pojmowanej wolności wymiany - w związku z niesłychaną wręcz ilością regulacji stanowionych przez WTO, MFW, Bank Światowy i dziesiątki innych organizacji, a także przez poszczególne państwa, które wciąż pozostają - drugorzędnymi wprawdzie, ale jednak liczącymi się jeszcze graczami. Rosnąca liczba fuzji i przejęć (największe koncerny potrafią przeznaczać na te cele nawet 2/3 wypracowanych wpływów) dobitnie wskazuje także, że trudno mówić o takim atrybucie wolnego rynku jakim jest nieskrępowana konkurencja.

Praktyka gospodarcza emporializmu to w istocie kryptomerkantylizm. Rolę kruszców pełnią zasoby nieodnawialne - ropa naftowa, węgiel i inne surowce, woda pitna, a nawet czyste środowisko - stąd "eksport" odpadów, toksyn, szkodliwych fabryk, a niekiedy wręcz całych gałęzi przemysłu, stąd np. handel limitami emisji CO2.

Teoria gier wyróżnia ich dwa podstawowe rodzaje. Gry o sumie zerowej to te, w których pula jest stała, toteż wygrać można jedynie kosztem pozostałych uczestników gry. Gry o sumie niezerowej to te, w których stawka może się zwiększyć. I choć może to zakrawać na paradoks, w gruncie rzeczy jest to osiągalne jedynie w przypadku współpracy, a nie rywalizacji graczy. Rozumna gospodarka nie musi być - i w gruncie rzeczy nigdy nie jest - grą o sumie zerowej. Natomiast zasoby naszej planety - poczynając od czystej wody i nieskażonego powietrza niezbędnych do przetrwania istotom ludzkim i innym żywym organizmom, a kończąc na nieodnawialnych surowcach, czy to stanowiących źródło energii, czy to umożliwiających nam wytwarzanie złożonych narzędzi i produktów - stanowią właśnie pulę gry o sumie zerowej, co jest oczywiste dla każdego myślącego człowieka. Niestety tacy ludzie wydają się dziś stanowić zdecydowaną mniejszość... Pozostali kierują się zasadą "po nas choćby potop". I potop - pojmowany nie tylko metaforycznie, bo wystarczy zastanowić się nad skalą niszczenia środowiska i zmianami klimatycznymi - zdaje się być coraz bardziej realny.

* * *

Narzędzie podporządkowania sobie rynku jakim jest marketing wyewoluowało do postaci niemal czystego brandingu w sensie "oznaczania i cechowania" - także konsumentów. Doskonale omawiało tę tendencję No Logo Naomi Klein. Ta walka o supremację znaku stanowi w istocie próbę podporządkowania sobie myślenia symbolicznego mas ludzkich. Wykazują one zrozumiałą skłonność identyfikowania się z tymi symbolami, które stanowią iluzoryczne substytuty bądź to statusu społecznego, bądź to młodości, zdrowia, urody, nowoczesności, itp. W istocie są to zabiegi poniekąd magiczne, choć niezwykle skuteczne, jeśli wziąć pod uwagę, że oddziałując skutecznie na świadomość (czy też raczej podświadomość) zdecydowanej większości społeczeństwa można zawłaszczyć całe sektory rynku, czyniąc to w dodatku przez podporządkowanie sobie rzeczywistych wytwórców.

Ideał to model, w którym zwycięska firma przestaje produkować cokolwiek, zachowując przede wszystkim wykreowaną markę, stanowiącą kapitał symboliczny oraz zasoby kapitału finansowego przeznaczanego na zmasowaną reklamę i promocję, sama zaś przejmuje dużych konkurentów i wymiata drobniejszych, uniemożliwiając im kierowanie swoich wyrobów bezpośrednio na rynek. Staje się megapośrednikiem o statusie dykatatora, przejmującym lwią część zysków, mimo, że nie uczestniczy bezpośrednio w procesach produkcji i dystrybucji, ba, nawet tę swoją rolę ograniczoną do kontroli i zarządzania może powierzyć wyspecjalizowanym firmom i agendom - to dopiero alienacja! Jeśli ktoś uważa, że jest to racjonalny model ekonomiczny, to z pewnością bardzo specyficznie musi pojmować racjonalizm.

Światowa oligarchia jest zupełnie wykorzeniona, więcej - znomadyzowana. Koczowniczy tryb życia jaki prowadzi owa elita pozbawia ją zupełnie tradycyjnych związków z konkretnym terytorium. Nie ma ona ojczyzn - dużych, ani małych. Lokalizuje się bardziej w czasie, niż w przestrzeni. Jej dewizą jest wprawdzie nieustanna ekspansja, ale realizuje ją ona w sposób osobliwy: niczym dawne stepowe ludy łowiecko-zbierackie - tyle, że dziś w niekończącej się pogoni za zyskiem - pustoszy ona wciąż nowe regiony albo jak dawne ludy pasterskie zajmuje się "wypasem" (skądinąd jakież to adekwatne słowo) stad nowo pozyskanych konsumentów, przy czym czyni to dość dziwacznie, bo troszcząc się jedynie o najbardziej okazałe sztuki, a rosnącą rzeszę osobników coraz bardziej słabnących skutecznie wypędza poza obręb "pastwiska".

* * *

Oczywiście, trudno nie dostrzec rzeczywistego postępu w wielu dziedzinach życia. Niestety, krąg beneficjentów tych przemian jest ograniczony, więcej - coraz bardziej się zawęża. Rzecz bowiem nie w tym, że istnieją dysproporcje, ale w ich skali. Egalitaryzm to już zgrana karta - fałszywie pojmowana równość wiedzie donikąd. Problem tkwi gdzie indziej. Już Platon utrzymywał , że różnice majątkowe nie mogą być za duże, jeśli państwo ma funkcjonować prawidłowo i twierdził, że nawet najznamienitsi obywatele nie powinni osiągać dochodów więcej niż pięciokrotnie wyższych od innych. W przeciwnym razie demokrację zastępuje oligarchia zmieniając ustrój republikański w jawną lub skrytą tyranię najmożniejszych. Pięciokrotnie więcej? Tylko tyle? Tak arbitralnie wyznaczona granica może dziś wywoływać zdumienie. Ale nawet gdyby przyjąć, że stokrotnie, to i tak rynkowi fundamentaliści zakrzykną, że zakreślać granic przedsiębiorczości (czytaj: chciwości) nie wolno, a każda próba redystrybucji dochodów za pomocą progresywnego systemu podatkowego jest zamachem na demokrację, wolność i co tam jeszcze...

Na wspomniane twierdzenia Platona warto spojrzeć przez pryzmat danych na temat rozwarstwienia społecznego odnoszących się do państw OECD. Analizie poddaje się tu wysokość przeciętnych zarobków 10% najbogatszych i 10% najbiedniejszych obywateli poszczególnych krajów, a następnie oblicza, ile razy więcej zarabia najbogatsza grupa obywateli, ta z górnego decyla, od tych najskromniej uposażonych. Wskaźnik ten okazał się najniższy w przypadku Szwecji i Danii (gdzie odnotowuje się zarazem najniższy poziom korupcji, a także patologii społecznych społecznych) i wyniósł... Tak, tak - dokładnie 5 (!). W Niemczech - 7,5, w UK - 10, natomiast w Polsce - 13,5. Zdajemy się zatem zmierzać w stronę USA, gdzie wskaźnik ten wynosi 16. Jednak najwyższy jest w Meksyku - 25. A ten ostatni doprawdy trudno uznać za kraj, w którym chcielibśmy osiąść na stałe. Stare spostrzeżenia Platona w świetle tych zestawień zyskują jakby nowy wymiar.

Nie jedyna to lekcja antyku, nad którą warto się zastanowić. Już Arystoteles dzielił gospodarkę na ekonomię (oeconomikos), przez co rozumiał mądre i odpowiedzialne prowadzenie gospodarstwa domowego (a w szerszej skali polis czyli państwa jako jego odpowiednika) oraz gromadzenie zasobów finansowych (chremastitike) sprowadzane do pogoni za zyskiem. Uważał on tę pierwszą za przejaw zdrowia, tę drugą za wynaturzenie i zjawisko chorobliwe. Biorąc zaś pod uwagę jakie rozmiary przyjmuje kwestia zadłużenia, kto wie czy nie należałoby się zastanowić nad jakąś nową reformą Solona, i to w skali globalnej...

* * *

W procesie ewolucji - a dotyczy to także innych organizmów, żebyśmy nie byli tacy znów antropocentryczni - informacja była zawsze kluczem do przetrwania. Mylna, zniekształcona lub źle zinterpretowana informacja oznaczała albo natychmiastowy koniec poszczególnych osobników (np. śmierć w paszczy drapieżnika) albo - w dalszej perspektywie - dramatyczne konsekwencje dla całej grupy, jeśli jej przywódcy zlekceważyli sygnały świadczące o niebezpieczeństwie, źle wybrali miejsce popasu lub zgubili drogę do źródła. Informacja jest obecnie dobrem wręcz elementarnym. Właśnie dlatego powinna być racjonalnie selekcjonowana i poddana publicznej kontroli. Odwoływanie się do wolności wyboru w warunkach "smogu informacyjnego" jest czystą demagogią.

Tak naprawdę mamy przecież do czynienia z codzienną, powszechną dezinformacją. Niezależnie od tego, że świat w istocie stał się "globalną wioską" mnożenie w serwisach informacyjnych wyłącznie doniesień o poczynaniach różnych celebrities, katastrofach, czynach kryminalnych, etc. powoduje zupełne otępienie odbiorcy, czego konsekwencją jest schodzenie do poziomu tabloidów przez poważne niegdyś tytuły prasowe, czy postępująca komercjalizacja stacji tv, nawet tych pozostających w gestii państwa. Zalewany przez rwący strumień wiadomości i przekazów reklamowych odbiorca ma bardzo ograniczone możliwości ich weryfikacji, a tym samym jego wolność wyboru jest co najmniej iluzoryczna, biorąc pod uwagę socjotechniczne i psychologiczne możliwości oddziaływania jakimi dysponują współczesne media i agencje PR oraz specjaliści od psychomanipulacji, wynajmowani bezwstydnie przez polityków i przedstawicieli wielkiego biznesu. Faktycznie czyni to bezbronnymi zarówno jednostki, jak i całe liczne grupy społeczne (target groups). Znajdując się na celowniku tych manipulatorów odwołujących się nie do rozumu, a emocji i instynktów, odbiorca praktycznie ma znikome szanse by rzeczywiście stanowić o sobie, bowiem decyzje jakie może podjąć, czy to jako obywatel, czy to jako konsument, niezwykle rzadko zapadają w oparciu o racjonalne przesłanki, a co gorsza spektrum możliwości wyboru ogranicza się coraz bardziej ze względu na upodabnianie się do siebie poszczególnych opcji politycznych (bezwstydnie podatnych na wpływy wielkiego biznesu) oraz postępującej ekspansji wielkich firm i wielkich sieci handlowych, które decydując o kształcie oferty rynkowej, decydują niejako za odbiorcę, przypisując go - choćby polityką cenową - do określonego segmentu rynku.

O jakiej wolności można tu mówić? To praktycznie jawny totalitaryzm rynkowy, bezczelnie głoszący, że nie ma dla niego alternatywy. To właśnie jest ta sławetna thatcherowska TINA - There Is No Alternative. Słyszymy to zewsząd. "Nie ma żadnej innej alternatywy" to fraza jak mantra powtarzana dziś przez polityków i media. Może już pora sprawdzić, czy rzeczywiście? Trzeba wreszcie głośno i wyraźnie powiedzieć, że TINA jest naga. Co więcej, jest w najwyższym stopniu próżna, sprzedajna, tandetnie wymalowana, pozbawiona wstydu i sumienia. Naprawdę czas już zakończyć jej solowe popisy.

W artykule opublikowanym pod koniec lat dziewięćdziesiątych napisałem coś, co powtórzę dziś z jeszcze większym przekonaniem. Cała różnica między komunistycznymi agitatorami, a dzisiejszymi PR-opagandystami na rzecz kapitalizmu polega na tym, że tamci obiecywali osiągnięcie promiennej przyszłości wszystkim naraz, a obecni mamią podobnymi iluzjami niejako każdego z osobna. Wahadło wychyliło się po prostu w drugą stronę - od sławetnego "jednostka niczym, jednostka zerem" - do tworzenia zbiorowisk (bo przecież nie społeczności) autystycznych kolekcjonerów pieniędzy i wrażeń. Może już czas zatroszczyć się o przywrócenie równowagi?

Wbrew bowiem temu, co się nam wmawia, wbrew temu, co uznawane jest dziś niemal za aksjomat, polityka nie musi być jedynie sztuką zabiegania o władzę. Tak naprawdę "czysta" (w podwójnym znaczeniu tego słowa) polityka jest czynieniem wszystkiego, co możliwe by zrealizować stawiane przed sobą cele, by nieustannie zmieniać kształt świata. Albert Camus powiedział niegdyś: "Beznamiętne fotografowanie świata jest zdradą". Miał rację. Tak, pozbawione jakichkolwiek emocji fotografowanie świata, beznamiętne przypatrywanie się wszystkim jego nieszczęściom, nieprawościom, zbrodniom - jest zdradą. Myślę, że to krótkie zdanie wielkiego francuskiego pisarza doskonale puentuje postawę niezaanagażowania i rzekomego obiektywizmu, wyznawaną przez większość dzisiejszych dziennikarzy, którzy - by skryć swój cynizm i rutynę - zasłaniają się wyimaginowanym profesjonalizmem, sprzeniewierzając się zarazem codziennie najbardziej elementarnym powinnościom własnego zawodu.

Jakże często słyszymy dzisiaj: Cóż, taki jest świat. Chcecie go zmienić? Odpowiedź powinna brzmieć: tak, chcemy go zmienić. Humanitas obligare. Człowieczeństwo zobowiązuje. Dlatego wyrzekając się jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności za losy innych ludzi - zwłaszcza słabych i bezbronnych - sprzyjamy epidemicznemu szerzeniu się najgorszych przejawów socjopatii.

Susan George, autorka "Raportu z Lugano", napisała w jednym z artykułów: "Twierdzę, że neoliberalizm zmienił zasadniczo naturę polityki. Zwykle szło w niej oto, kto kim rządzi i komu przypadnie większy kawałek tortu. Pewne aspekty obu tych kwestii pozostają oczywiście nadal aktualne, jednak polityka posunęła się dziś do punktu, w którym roztrząsa się pytanie: kto ma, a kto nie ma prawa żyć. Ta selekcja jest na porządku dziennym - stwierdzam to z całą powagą."

Mały kontrapunkt dla tej wypowiedzi. Na konferencji w ekskluzywnym hotelu Fairmont w San Francisco w roku 1997, jej uczestnicy - same tuzy świata finansów i polityki - przyjmując jako oczywistość, że dla funkcjonowania światowej gospodarki zupełnie wystarczy 20% ludności globu, zastanawiali się jaki los czeka pozostałe 80%. "No cóż, będą mieli iście hamletowski dylemat: to have lunch or to be lunch - mieć obiad albo stać się obiadem" - powiedział wówczas, z poczuciem humoru właściwym tej warstwie ludzi, John Gage, jeden z menedżerów korporacji Sun Microsystems. Spuentujmy tę wypowiedź innym cytatem. "Pozwólcie, że coś wam powiem o ludziach bardzo, bardzo bogatych - pisał niegdyś Scott Fitzgerald, autor Wielkiego Gatsby'ego. - To nie są ludzie, którzy myślą tak samo jak my..." Wygląda na to, że miał sporo racji.

Neoliberalizm odniósł łatwy triumf także w Polsce. Pytanie, na które warto sobie z pewnością odpowiedzieć, brzmi - dlaczego mamy dziś w naszym kraju krajobraz tak pustynny pod względem jakichkolwiek odmian obywatelskiego zaangażowania? Z pewnością ogromne znaczenie odegrało tu to, co stało się z "Solidarnością". Przed laty większość społeczeństwa przyjęła fałszywe założenie: "wróg mojego wroga jest moim sojusznikiem". To mogłoby po części wyjaśnić fenomen niezrozumiałego entuzjazmu wobec "reaganomiki" i "thatcheryzmu". Później okazało się, że wewnątrz zaoferowanego nam konia trojańskiego usadowili się zamiast wojowników osobnicy niezbyt waleczni, za to o mocno rozwiniętych talentach merkantylno-kupieckich, a słabo rozwiniętym zmyśle etycznym. Krótko mówiąc, doświadczenia "Solidarności", a zwłaszcza jej przygnębiający finał - kompletna dezintegracja sfery publicznej oraz daleko posunięta atrofia wszelkich więzi społecznych - nie mogą być dziś dla nas, niestety, szczególnie inspirujące, a jeśli już, to tylko jako ważne ostrzeżenie.

Ideologia neoliberalna jest niesłychanie prymitywna, by nie rzec prostacka. "Większy pożera mniejszego, silniejszy połyka słabszego, wygrywają najbardziej bezwzględni" - to ulubiona metaforyka zwolenników tego porządku świata. Ta apologeza swoistego kanibalizmu wystawia jej wyznawcom smutne świadectwo. Zdają się być oni beznadziejnie opóźnieni zarówno procesie ewolucji, jak i w rozwoju cywilizacyjnym, mentalnie pozostając gdzieś we wczesnym neolicie, niezależnie od tego jak bardzo dziś wyrafinowanych technologicznie narzędzi używają, aby podporządkować sobie innych. Naszą powinnością jest uzmysłowienie im, że istnieją jeszcze inne relacje międzyludzkie poza wzajemnym pożeraniem się. Nie będzie to z pewnością łatwe, ale choćby doświadczenia misjonarzy - przynajmniej tych, którym się udało - wskazują, że można nie tylko nie pozwolić się skonsumować, ale niekiedy nawet nakłonić ludożerców do zmiany ich dietetycznych preferencji.

* * *

Jednym z najbardziej wypróbowanych sposobów jakimi beneficjenci obecnego systemu bronią swego statusu, jest zjawisko, które Thomas Frank w swojej pracy "Co z tym Kansas" określa jako backlash. Jest to tworzenie fałszywie pojmowanej solidarności grupowej wokół zmanipulowanej sfery światopoglądowej, w której podtrzymuje się mity jakoby przywileje nielicznych były motorem wszelkiego rozwoju, jakoby były one wynikiem jakiegoś "prawa naturalnego" i warunkiem jakiegokolwiek ładu; w której podkreśla się rzekomą zbieżność zupełnie przeciwnych interesów, a w konsekwencji za wrogów uznaje się wszystkich, którzy tę mistyfikację kwestionują. W ten oto sposób ludzie bezwzględnie wykorzystywani i oszukiwani przejmują bezkrytycznie zapatrywania tych, którzy swój szczególny status osiągnęli ich kosztem. Jest to jakaś osobliwa odmiana syndromu sztokholmskiego - niezrozumiałej identyfikacji poglądów zakładnika z poglądami ludzi, którzy go uwięzili. W tym wypadku - uwięzili w pewnych schematach myślenia i postępowania.

Dlatego wiele zależy od tego, jak wielu ludzi i jak szybko pojmie, że nie warto bronić istniejącego porządku, a właściwie - nieładu. Wbrew pozorom koniec gigantomanii, kres tych wszystkich rynkowych i finansowych mastodontów, odsunięcie i rozliczenie nieodpowiedzialnych dyrektorów wykonawczych i różnych guru świata finansów, koniec myślenia w kategoriach "zwycięzca bierze wszystko"  może być bowiem prawdziwą szansą dla zwykłych pracowników najemnych - nie tylko "błękitnych kołnierzyków", ale i wielu spośród tych "białych" (no, może z wyjątkiem tych ze szczególnie ekskluzywnymi metkami). Także dla większości ludzi zaliczanych wciąż jeszcze do klasy średniej, choć się ona w coraz szybszym tempie pauperyzuje.  A jeszcze bardziej dla przedsiębiorców operujących w małej i średniej skali oraz ludzi z niższych szczebli zarządzania w sektorze finansowym i wielkich korporacjach. Powinni oni dostrzec, że zmiany są konieczne i zmiany te wesprzeć. Ich wiedza i doświadczenie mogą być wręcz nieocenione. Jeśli porzucą fałszywie pojmowaną lojalność wobec mitów, które nieopatrznie przyjęli za własne i wobec ludzi, którzy im te mity podsuwają, mogą tylko zyskać.

Neoliberalizm odwołuje się do najciemniejszych stron ludzkiej natury: egoizmu, zachłanności, próżności i obojętności. I niestety - przynajmniej na razie - wygrywa. Za jego triumf wszyscy płacimy jednak nazbyt wysoką cenę.

Milton Friedman, którego teorie niewiele przeżyły swego twórcę,  miał jednak poniekąd rację mówiąc, że nie ma darmowych obiadów. To "wielkie żarcie", ta bezwstydna uczta dobiega właśnie końca. I dlaczegóż to mielibyśmy płacić za nią wszyscy? Zapłacić muszą ci, którzy powodowani gargantuicznym apetytem ten orgiastyczny bankiet zamawiali i którzy zdecydowanie przekroczyli miarę, próbując skonsumować wszystko, a nawet wynieść zastawę. Za ten wystawny obiad powinien im teraz zostać wystawiony rachunek. 

* * *

Rząd dusz przejęli dziś kramarze - ich dyktat powoduje, że świat zmienia się w wielki wrzaskliwy bazar. Za dawnymi armiami w taborach ciągnęły tłumnie markietanki, oferujące wojownikom strawę, przeróżne dodatki do mundurów i rynsztunku, a nierzadko i niezbyt wymyślne rozkosze cielesne. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dziś wysforowały się one na czoło tego pozbawionego szyku pochodu ciur i maruderów zdążającego bezładnie donikąd. To one stanowią awangardę wielkiej armii dezerterów rezygnujących ze stawienia czoła wyzwaniom jakie niesie życie, bo przecież tacy ludzie stanowią większość naszych społeczeństw. Pierzchają oni w popłochu przed świadomością, że swoją niepowtarzalną i krótką egzystencję mogli by wystawić na jakiekolwiek ryzyko. Boją się nawet myśli o tym, że można by podjąć walkę o coś więcej niż zawartość własnej sakiewki. Czym zajmują się dziś liderzy wolnorynkowych społeczeństw - kreowaniem potrzeb czy w istocie tworzeniem złudzeń? Jakie cele wyznaczają sobie ci zręczni kuglarze żonglujący naszymi wyobrażeniami, tworzący cały ten medialny zgiełk? Czy mają w ogóle jakieś cele poza podtrzymaniem zainteresowania publiczności, podtrzymaniem spektaklu, zyskaniem podziwu dla swojej ekwilibrystycznej zręczności?

Już przed czterdziestu laty Malcolm Muggerige z rosnącym niepokojem pytał:
Co mamy sądzić o zupełnie idiotycznym pomyśle królestwa niebieskiego na ziemi, którego wizję przedstawiają nam największe autorytety naszych czasów? Wzrastające bez końca bogactwo tych, którzy mają w nim udział, opływających w towary na raty, ogłupionych telewizją i seksem [...]; pędzą po szerokich, sześciopasmowych autostradach, niekiedy krew pryska po asfalcie w ramach dodatkowego dreszczyku; niebiosa rozciągają się wokół nich w supermarkecie, niezliczone błyszczące anteny wyrastają ku niebu niczym wieżyce; szczęście w tylu kolorach, ile jest pigułek; pałace ze światła i chromu dźwigają się coraz wyżej. Dla potomności królestwo to może być tylko przedmiotem kpin i szyderstw - zakładając, że będzie jakaś potomność.

* * *

Wśród wielu obiegowych powiedzonek szczególnie irytujące jest to głoszące iż czas to pieniądz. Pozornie trudno nawet odmówić mu waloru pewnej zgodności z rzeczywistością, opartego na powierzchownej, banalnej obserwacji. Pamiętajmy jednak, że działa to tylko w jedną stronę. Nie ma takiej sumy, która pozwoliłaby nam kupić choćby kilka dni sprzed roku... Czas ma charakter linearny. Jak powiada trywialne, obiegowe porzekadło: nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. I podobnie: nie można zachować życia sprzedając je. Pamiętajmy, że za przywilej posiadania wielu rzeczy zbędnych płacimy tym, co mamy najcenniejszego - sobą.

W istocie - jak głosi jedno z niewzruszonych ponoć praw ekonomii - każda rzecz jest warta tylko tyle, ile ktoś chce za nią zapłacić. Niestety, także człowiek zaczyna być postrzegany jako przedmiot wszechogarniającego systemu transakcji. Innymi słowy: jest wart tyle, ile inni skłonni są zań (albo i jemu samemu, co nie zmienia istoty rzeczy) zapłacić. To ujęcie odbiera mu jakąkolwiek podmiotowość. Znajduje to odbicie w sferze języka - stąd ów obrzydliwy zwrot human resource management czyli "zarządzanie zasobami ludzkimi".

System w jakim żyjemy pochłania ludzkie nadzieje, energię, pomysłowość - w gruncie rzeczy nie oferując w zamian nic poza pozbawianiem ludzi czasu, którego nigdy nie odzyskają, a który trwonią na gorączkowe zabieganie o pieniądze. Większość przyjmuje reguły systemu wierząc, że to właśnie im uda się jakoś z niego wyrwać, uciec, znaleźć się poza jego zasięgiem. Ten eskapizm jest jednak oparty na fałszywych przesłankach jakoby istniały jeszcze jakieś nieskażone enklawy, jakieś "raje utracone", jakieś miejsca gdzie system nie sięga. W warunkach globalizacji to złudne przeświadczenie.

***

Nie tylko nie podejmujemy prób odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania - w ogóle tych pytań nie stawiamy. Nie pytamy o to, jakie są nasze rzeczywiste potrzeby, aspiracje, dążenia. Gdzie powinny przebiegać granice między prawami i powinnościami jednostki, a prawami i obowiązkami wspólnoty. Wszyscy jesteśmy zakładnikami historii, własnych uprzedzeń, obiegowych stereotypów. Wciąż mentalnie tkwimy w przeszłości. Wciąż wierzymy w "postęp", pojmowany jako zdolność czerpania doraźnych korzyści z osiągnięć nauki. Czy musimy powielać stale te same schematy? I dokąd w ten sposób zmierzamy?

Kultura traci ciągłość i linearność. W erze bezprzykładnej dominacji mediów i ich "newsów" większość serwowanych nam przez nie historii pozbawiona jest dalszego ciągu. Zatraciliśmy zdolność pytania o to: "co dalej?", "jak się kończy ta opowieść"? Temat spada z łamów i anten zastąpiony innym, który bez reszty pochłania naszą uwagę. Czy kultura pozbawiona pojęcia "dalszego ciągu" ma jakiekolwiek szanse przetrwania?

Na ołtarzach pozornego postępu i kultu zysku ta cywilizacja codziennie składa nieprzeliczoną ilość ofiar z ludzi. Nie tylko tych ginących w wypadkach drogowych (w skali globalnej pochłaniają one ponad ponad milion istnień rocznie). Nie tylko odchodzących przedwcześnie w wyniku tzw. chorób cywilizacyjnych (nowotwory, choroby krążenia), których liczba jest trudna do oszacowania. Nie tylko umierających w wyniku następstw zatrucia środowiska i innych klęsk możliwych do uniknięcia. Nie tylko tych, którzy wybierają ucieczkę w alkohol lub narkotyki. I nie tylko tych, którzy nie potrafiąc się przystosować powiększają statystyki samobójstw. Ofiarami są bowiem - nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy - także i ci, którzy codziennie pozwalają odzierać się z wolności i godności należnej każdej istocie ludzkiej redukując swoją egzystencję do automatycznie wykonywanych czynności i do zaspokojenia najbardziej trywialnych potrzeb podtrzymujących w nich wolę tego, co oni sami zwykli uważać za życie.

Człowiek jest zwierzęciem społecznym i - terytorialnym. Nawet jeśli obiera koczowniczy tryb życia, to musi oswajać przestrzeń, którą przemierza i miejsca, gdzie przychodzi mu się zatrzymywać. Tęsknota za wyrwaniem się z dyktatu czasu i przestrzeni - nawet nieświadoma - jest zapewne stara jak ludzkość. Jest ona zrozumiała, ale i - pod wieloma względami - daremna. Nasze podstawowe potrzeby: głód, pragnienie, potrzeba snu i odpoczynku, łaknienie poczucia bezpieczeństwa i akceptacji oraz domagające się wciąż na nowo zaspokojenia libido - w gruncie rzeczy nie zmieniły się od czasu, gdy zamieszkiwaliśmy jaskinie. Powie ktoś, iż nie można przecież redukować naszego człowieczeństwa do wymiaru aż tak trywialnego. I będzie miał rację. Tak, to prawda, mamy jeszcze swoje niezliczone aspiracje i potrzeby "wyższego rzędu" i niekiedy jesteśmy dla ich spełnienia gotowi podejmować każde ryzyko, nawet groźbę unicestwienia. To jednak zasadnicza różnica, czy świadomie decydujemy się na ascezę i podejmowanie ryzyka, czy zostajemy zmuszeni do uczestniczenia w brutalnej grze, w której stawką jest tylko przetrwanie.

Innymi słowy: gdy nasze możliwości zaspokojenia najbardziej elementarnych potrzeb zostają ograniczone, cała nasza uwaga i energia koncentruje się tylko na nich. To uniemożliwia jakikolwiek rzeczywisty rozwój - zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i społecznym. Sprawą zasadniczą - jak to zwykle bywa - jest kwestia proporcji, określenia naszych rzeczywistych (a nie tworzonych tylko na użytek rynku) potrzeb i aspiracji, czyli znalezienia modus vivendi między mieć a być.


* * *

Świat został poskromiony, oswojony, podbity - tak skwapliwie go pustoszymy, że staje się dla nas za mały. Stąd dążenie do tworzenia wirtualnych ekwiwalentów świata, jego namiastek. Wirtualne pieniądze, wirtualny seks, wirtualna rzeczywistość, wirtualne marzenia, a w gruncie rzeczy wirtualne życie potęgują tylko aż nadto realny, niemal namacalny stan jakiegoś dziwnego zawieszenia, oczekiwania na to, by wreszcie zacząć żyć naprawdę - przestać tłumić własne emocje i odczucia, wyjść naprzeciw innym ludziom, umieć w nich dostrzec zwierciadlane odbicie własnego człowieczeństwa. W języku francuskim poczekalnię określa się jako salle de pas perdues - pokój straconych kroków. To wyjątkowo odpowiedni zwrot, mający przy tym wymiar celnej metafory. Czy warto się skazywać na życie w poczekalni? Tkwić w tym samym miejscu karmiąc się wyobrażeniami, że jest się gdzie indziej?

Bo przecież nie możemy być w stu miejscach naraz, choć setki telewizyjnych kanałów, tysiące stron w Internecie czy różne multimedialne formy przekazu wabią nas takimi obietnicami bez pokrycia. Nie możemy słuchać naraz stu utworów muzycznych, oglądać dziesięciu filmów, prowadzić kilkunastu rozmów równocześnie. Mamy jedno życie. Tylko tyle. Aż tyle.

Najważniejszym towarem, jaki jest nam dziś oferowany jest substytut naszego własnego życia, nędzna imitacja, namiastka prawdziwego człowieczeństwa, które moglibyśmy osiągnąć.